Azerbejdżan w pięć dni

Wyprawa 20.09.2019-24.09.2019
(spisana 26.07.2020)

Wstęp

Przed wyjazdem Azerbejdżan kojarzył mi się głównie z pustynią, Morzem Kaspijskim i ropą naftową. W trakcie wyprawy odkryłem jednak jak niesamowicie ciekawy i pełen kontrastów to kraj, w którym olbrzymie surowcowe bogactwo, europejskie aspiracje i radziecka spuścizna mieszają się z zacofaniem, orientalnym stylem i muzułmańskimi tradycjami.

Mieliśmy pięć dni na jego zwiedzenie i z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić, że wykorzystaliśmy je do granic możliwości. Myślę, że udało nam się zobaczyć Azerbejdżan w pigułce.

Wyprawa była częścią dwutygodniowego, w założeniu autostopowego, wyjazdu do Gruzji i Azerbejdżanu. Obejmowała:
  • przylot do Kutaisi w Gruzji,
  • jeden dzień na dojazd autostopem do granicy z Azerbejdżanem,
  • pobyt w Azerbejdżanie,
  • pobyt w Gruzji,
  • powrót samolotem z Kutaisi.
O gruzińskiej części tej wyprawy napiszę jeszcze innym razem.

Rzut oka na całą trasę

Rzut oka na trasę wyprawy.

Spis treści

Nasza ekipa

Dawid

Dawid

Programista z Warszawy. Wielbiciel kina i doświadczony autostopowicz. Zdecydowanie najbardziej merytorycznie przygotowany do wyprawy z naszej trójki – opracował listę miejsc, które trzeba zobaczyć i lokalnych specjałów, których trzeba spróbować. W rosyjskim (drugim języku w Azerbejdżanie) również był z nas najlepszy – zaczął się go uczyć na własną rękę na niecały miesiąc przed wyjazdem.

Natalia

Natalia

Studentka technologii żywności z Warszawy. Nigdy wcześniej nie jechała autostopem, ale wyjątkowo szybko się w tym odnalazła. Dzięki swojej serdeczności, pozytywności i energii umiała dogadać się z każdym kierowcą, nawet zupełnie nie znając języka. Była również zdecydowanie najlepsza z naszej trójki w targowaniu się z miejscowymi.

Ja

Wąs

Zwany również Tomkiem. Doktorant informatyki z UW. Amator kina, fotografii, piwa kraftowego i podróży – szczególnie tych z plecakiem. Autor niniejszego tekstu.

Losowe fakty o Azerbejdżanie

  • Azerbejdżan to najbardziej świecki kraj muzułmański na świecie: tylko 21% Azerów deklaruje, że religia jest istotnym elementem ich życia.
  • Azerowie są grupą etniczną blisko spokrewnioną z Turkami. Oba narody mogą się ze sobą dogadać w swoich językach, prawdopodobnie na podobnej zasadzie jak my ze Słowakami albo nawet łatwiej (niektórzy złośliwi mówią, że Azerowie to po prostu Turcy z ropą).
  • Od 1991 roku (czyli mniej więcej od uzyskania niepodległości w związku z rozpadem ZSRR) w Azerbejdżanie używa się alfabetu łacińskiego z kilkoma dorobionymi znaczkami. Więcej o języku i wymowie można przeczytać w moich rozmówkach.
  • Azerbejdżan jest generalnie demokratyczną republiką, ale od wielu lat dosyć wysoko plasuje się w światowych rankingach korupcji1 (w tym złym sensie), a od 2003 roku prezydentem jest nieprzerwanie İlham Əliyev [Ilham Alijew].
  • Głównym i naturalnym sojusznikiem międzynarodowym Azerbejdżanu jest Turcja, przez co, kraj ten, podobnie jak ona, politycznie lawiruje pomiędzy Zachodem a Rosją.
  • Walutą Azerbejdżanu jest manat (AZN) powiązany stałym kursem z amerykańskim dolarem. W trakcie naszej wyprawy obowiązywał mało praktyczny przelicznik 1 AZN = 2,30 PLN. W praktyce stosowaliśmy zasadę: 4 manaty to prawie 10 złotych.
  • Terytorium Azerbejdżanu ma kształt lecącego orła. Z kolei jego stolica – Baku – znajduje się w miejscu, w którym orzeł ma oko. Azerowie zdają się bardzo lubić ten kształt i umieszczają go w wielu miejscach (na banknotach, monetach, emblematach, znaczkach itp.).

Perskim TIR-em przez Azerbejdżan (20.09.2019)

Etap 1: Perskim TIR-em przez Azerbejdżan

Granicę gruzińsko-azerbejdżańską przekroczyliśmy w miejscowości: Qırmızı Körpü [Gyrmyzy Czörpü] według Azerów, წითელი ხიდი [Citeli Chidi] po gruzińsku, czy też Красный мост [Krasnyj Most] w lingua franca tego regionu, czyli po rosyjsku. We wszystkich tych językach oznacza to czerwony most. Most rzeczywiście był, musieliśmy nim przejść, aby przekroczyć granicę, ale czerwony zdecydowanie nie był.

Panowie ze służby granicznej byli bardzo mili, wypytali nas dokładnie czy kiedykolwiek byliśmy na terytorium Armenii i czy nie zamierzamy przypadkiem jechać do Górskiego Karabachu2, po czym puścili, wbijając pieczątkę z samochodem do paszportu.

Jako że wszystko działo się z samego rana, zaraz po przekroczeniu granicy skorzystaliśmy z dobrodziejstw przygranicznej strefy handlu i zakupiliśmy jakieś słodkie bułki w pierwszym napotkanym sklepie. Przy okazji udało nam się również poprosić tam o karton, żeby zrobić znak z napisem “Bakı” [Bakü] i usłyszeć zawsze miłe “Lewandowski!” od młodego sklepikarza, gdy powiedzieliśmy mu, że my z Polszy.

Ledwo co skonsumowaliśmy śniadanko i zrobiliśmy znak, gdy wyjeżdżający z pobliskiego parkingu TIR zatrzymał się obok nas. Kierowca sugestywnie zamachał w naszą stronę. Przy łapaniu TIR-a na stopa największym wyzwaniem jest to, że oficjalnie tirowcy mogą zabrać tylko jedną osobę, a nas była trójka. Oczywiście w kabinie jest więcej miejsca, ale zawsze trzeba się dowiedzieć, czy kierowca nie będzie miał z tym problemu (albo problemów z tego powodu). Tutaj zdawało się, że nie ma, ale okazało się za to, że pan nie jedzie do samego Baku, tylko skręca wcześniej na południe. Mimo wszystko po ustaleniu, że przejeżdża on przez większość miast po drodze i zważywszy na to, że ruch był niezbyt duży, zdecydowaliśmy się wskoczyć do wozu.

Pan Amir, jak nazywał się kierowca, okazał się jedną z barwniejszych postaci całego naszego pobytu w Azerbejdżanie. Irańczyk, na oko koło pięćdziesiątki, miłośnik irańskiej muzyki i chyba prawdziwy tirowiec z powołania. Kierowcą ciężarówki był zdaje się od zawsze i nawet to, że przeżył czołowe zderzenie z innym TIR-em (cudem odratowali go w szpitalu w Stambule), tego nie zmieniło. Za pieniądze z odszkodowania (bo to ten drugi kierowca zasnął i zjechał na przeciwny pas) kupił dwa TIR-y i teraz pracuje dla siebie, a za nim w drugim TIR-ze jeździ jego pracownik/przyjaciel.

Tłumaczył nam, że ludzie w Iranie są dobrzy, tylko władza zła, że kocha Amerykę, że jak był młody, to miał dwadzieścia dziewczyn, ale teraz najważniejsza jest dla niego rodzina: żona, siedmioletni syn i dwuletnia córka. Nauczył nas kilku nietypowych zwrotów po irańsku, których znaczenia nadal nie znamy (jeśli w ogóle rzeczywiście coś znaczą), tańczył i podśpiewywał do irańskich piosenek (a także skutecznie namawiał nas do tego samego), pokazał nam niezwykły perski sposób pstrykania palcami3 i zaprosił nas na typowe śniadanie i obiad irańskich tirowców – oba posiłki przygotowane własnoręcznie przez niego. Do śniadania można było spróbować marynowanego w ciemnej zalewie czosnku – pycha!

Nie do końca dogadaliśmy się z Amirem, jeśli chodzi o miejsce, w którym ma nas wysadzić, a na autostradzie, którą jechaliśmy, niewiele było też stacji i innych zatoczek, więc pożegnaliśmy się przy sporym punkcie postojowym4 koło Salyan (39°35'42"N 48°54'14"E) – kawał drogi na południe od najlepszej dla nas drogi na Baku. Było już późno, po zmroku, ale nam bardzo zależało, żeby jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Baku, więc łapaliśmy stopa na stacji benzynowej5. W końcu udało nam się do siebie przekonać kierowcę dostawczaka. Jako że miał miejsca siedzące tylko dla dwóch dodatkowych osób, ja dostałem miejsce na tyle, na workach z czymś, co wydawało mi się jabłkami, a zdaje się było (jeśli Dawid z Natalią mnie nie wkręcają) zielonymi, twardymi pomidorami.

Do Baku przyjechaliśmy już bardzo późno (koło 22:30), a kierowca wysadził nas dość daleko od centrum (przy rondzie Biləcəri [Biladżari], niedaleko międzynarodowego dworca autobusowego (40°25'15"N 49°47'59"E)). Na szczęście okazało się, że jest to blisko stacji metra, a to jeździ do północy. Stacja metra na powierzchni była wielkimi szklanymi piramidami (przypominającymi te przed paryskim Luwrem), a pod ziemią gigantycznymi marmurowymi halami. Oprócz nas w całej tej olbrzymiej konstrukcji nie było żywego ducha. Kiedy opuszczając Baku, wysiadaliśmy na tej stacji, również było na niej upiornie pusto.

W każdym razie udało nam się kupić bilety w automacie, a następnie dojechać do centrum. Spragnieni jakiejś namiastki komfortu i w potrzebie dostępu do internetu wstąpiliśmy do McDonalda na Placu Fontann (Fəvvarələr Meydanı [Fewareler Mejdany]), gdzie wypełniliśmy trochę pustkę w naszych żołądkach i znaleźliśmy hostel na następne dwie noce6.

Amir gotuje
Zaplecze TIR-owe
Obiad tirowców
Stacja metra

Miasto Ognia (21.09.19)

Etap 2: Miasto Ognia

Centralnym elementem herbu Baku są trzy złote płomienie. To podkreśla, jak istotny to żywioł w symbolice i kulturze tego miasta, które zwane jest również miastem ognia. Baku leży w samym środku wielkich pokładów ropy i gazu, znajdujących się pod zachodnią częścią Azerbejdżanu i dużą częścią Morza Kaspijskiego. Jadąc przez Azerbejdżan, nie sposób nie dostrzec rozciągających się wokół wielkich pól naftowych z górującymi nad nimi płomieniami flar7.

Złoża leżą na tyle blisko ziemi, że gdzieniegdzie gaz ulatnia się samoistnie czy to w wulkanach błotnych (o których później), czy też przez skalne szczeliny. W drugim przypadku, jeśli taki ulatniający się gaz zaprószy się przypadkowym ogniem (choćby niedopałkiem papierosa), powstać może półnaturalna gazowa pochodnia utrzymywana przez podziemne złoża. Najbardziej znanym okazem tego zjawiska jest Yanar Dağ [Janar Dakh], znajdujący się około 15 kilometrów od centrum Baku. Płonąca góra, bo tak przetłumaczyć można tę nazwę, nieprzerwanie od ponad sześćdziesięciu lat pali się ogniem, który podobno strzelać może nawet na trzy metry w górę. Uznaliśmy, że jest to pozycja obowiązkowa podczas pobytu w Baku i zdecydowanie najlepiej zobaczyć ją wieczorem. Co też uczyniliśmy.

Na miejsce dojechaliśmy podmiejskim autobusem za półdarmo (0,70 AZN (1,60 zł) od osoby). Odjazd był z ogromnych rozmiarów przystanku autobusowego i trochę mieliśmy problem, żeby się zorientować, skąd odjeżdża autobus dokąd i o jakim numerze. Na szczęście jakiś miły młody Azer pomógł nam znaleźć ten, którego potrzebowaliśmy. Po czym niespodziewanie wsiadł do autobusu razem z nami. Zaczął nas wypytywać o naszą podróż, jednocześnie opowiadając nam o Azerbejdżanie, Baku i sobie. Czyngis, jak nam się przedstawił, mocno zdziwił nas swoim zachowaniem, a że ludzie zaczepiający turystów nie zawsze mają najlepsze intencje, chcieliśmy zachować ostrożność. On, zapewne czując naszą niepewność, chcąc nas uspokoić, pokazał nam swój dowód osobisty, ale tym również nietypowym zachowaniem zaniepokoił nas jeszcze bardziej. Kilka stacji przed naszą postanowił jednak nagle wysiąść i w sumie całe spotkanie wyszło całkiem pozytywnie – sporo się od niego dowiedzieliśmy. Teraz myślę, że nas zaczepił, bo po prostu chciał pogadać z “ludźmi z Zachodu”.

Yanar Dağ jest parkiem narodowym i wejście do niego jest biletowane. Natalii i mi udało się wejść za 1 AZN (2,30 zł) jako studenci (lub doktoranci), Dawid musiał płacić dziewięć razy tyle. Pogoda była dosyć wietrzna (co w Baku jest bardzo częstym stanem rzeczy – nazywane bywa również miastem wiatru), więc nie spodziewaliśmy się zbyt dużego ognia. Prawdę mówiąc, ja w ogóle byłem dosyć sceptyczny – słysząc o płonącej skale myślałem, że będzie to jakiś kamyk, spod którego wydobywa się pojedynczy płomyk. Byłem mile zaskoczony. Całość to kilkumetrowa, pozioma, skalna szczelina, z której stale bucha ogień kojarząc się, po części z przedsionkiem piekieł, po części z szamańską magią.

Na miejsce przybyliśmy tuż po zachodzie słońca, więc mogliśmy obserwować jak wokół zapada zmrok i ogień staje się jeszcze bardziej wyrazisty. Wokół skały zbudowany jest amfiteatr, zapewne z myślą o dużej liczbie turystów, ale kiedy przyszliśmy, to oprócz nas była mała grupka Rosjan i trzy Chinki, w związku z czym nie było problemu, żeby zrobić sobie porządną sesję zdjęciową. Trochę tam posiedzieliśmy. Grupki turystów zmieniały się, a w pewnym momencie pojawił się jakiś młody muzyk z tradycyjnym azerskim instrumentem strunowym i ekipa filmowa, prawdopodobnie aby nakręcić teledysk. Muszę przyznać, że atmosfera tego miejsca idealnie komponowała się z dźwiękami ludowej pieśni.

Yanar Dağ znajduje się tuż przy pętli autobusowej, więc z powrotem do Baku też nie było większego problemu, choć akurat spóźniliśmy się na odjazd jednego z busów. Mogliśmy więc pooglądać i pokomentować zdjęcia, które przed chwilą udało nam się zrobić.

Płomienie
Żar
Klip

Mały Dubaj (21.09.19 i 24.09.19)

Etap 3: Mały Dubaj

Mały Dubaj – takimi słowami zareagowało kilka spotkanych na trasie Kutaisi-Baku osób, którym powiedzieliśmy dokąd zmierzamy. W Dubaju nigdy (jeszcze) nie byłem, ale podobieństwa rzucają się w oczy. Oba miasta zawdzięczają swoje bogactwo ropie i oba miasta wydają się starać, aby to bogactwo było przez odwiedzających zauważalne. Rolę górującego nad Dubajem Burdż Chalifa w Baku pełnią Alov Qüllələri [Alow Güllalari], czyli Ogniste Wieże. Trzy drapacze chmur w kształcie trzech płomieni z herbu miasta dobitnie podkreślają symboliczne panowanie ognia. Falujące podświetlenie w nocy jeszcze bardziej upodabnia je do płomieni (choć czasem puszczają na nich również kiczowate animacje).

Bogactwo miasta objawia się nie tylko w postaci nowoczesnych wieżowców, ale też, co być może jeszcze ważniejsze, w tym jak zadbane i dopracowane w szczegółach jest kilka jego części. Wszystkie krzaczki są równo poprzycinane, co kilka kroków jest ładna fontanna i wszystkie kamienie błyszczą. Mimo często bardzo wietrznej pogody, zdecydowanie polecam spacer po Baku trasą na kształt naszej: Zaczynając od nowoczesnego centrum pełnego knajpek i atrakcji w okolicy deptaku Nizami, przejść można do otoczonego murem starego miasta pełnego wąskich uliczek, potem zboczyć nad luksusowe wybrzeże z “Małą Wenecją” i pomysłowym architektonicznie muzeum dywanów, skąd można wjechać kolejką (albo przejść na piechotę tak jak my) na pobliskie wzgórze, z którego rozciąga się ładna panorama miasta. Nie ma w niej jednak trzech Ognistych Wież, bo znajdują się one na placu tuż obok, o który również można zahaczyć.

Chodząc po tych dzielnicach, poczułem się dosyć swojsko. Jak w dużym południowoeuropejskim mieście (choć miejscami z wyraźnymi naleciałościami persko-arabskimi). Generalnie wśród Azerów wyczuwalne są ich europejskie aspiracje. Poznany w poprzednim rozdziale Czyngis wspominał, że w Baku znajduje się czwarty największy w Europie stadion. Podobnie Xınalıq [Chynalik] (o którym jeszcze będzie) miał być najwyżej położoną miejscowością w Europie. Bardzo nietypowo muszą to być narysowane granice Europy, żeby wewnątrz znalazł się Azerbejdżan i Baku, a w ogóle najlepiej, gdyby Armenia już nie. Ale może nie o granice tu chodzi...

Im dalej od centrum, tym dzielnice stają się jednak mniej okazałe, reprezentacyjne i europejskie. Ostatniego dnia naszego pobytu w Azerbejdżanie udaliśmy się na Taza Bazar i tam okolica była już zdecydowanie zwyklejsza. A rondo Biləcəri [Biladżari], na którym postawiliśmy pierwsze kroki w Baku, przypomina już znacznie bardziej inne miasta regionu z całym ich uroczym rozgardiaszem i nieporządkiem.

Nizami
Plac Fontann
Stare miasto
Restauracja
Mała Wenecja
Wiatr
Okolice bazaru

Podróż na koniec świata (22.09.2019)

Etap 4: Podróż na koniec świata

Ze względu na przekonywania Dawida, drugim obowiązkowym (po Baku) punktem naszej wyprawy do Azerbejdżanu był Xınalıq [Chynalik]8 – maleńka miejscowość wysoko w górach północnej części kraju. Wioska ta jest bardzo odcięta od świata i wszystkie znaki na niebie i w internecie wskazywały, że jedyny sposób na dostanie się do niej to wynajęcie taksówki z miasta Quba [Guba]. Wszystkie były też zgodne, że zdecydowanie warto i że sama droga do maleńkiego Xınalıqu jest wyjątkowo urokliwa.

Aby podzielić trochę koszt wynajęcia taksówki, na tym odcinku wyprawy połączyliśmy siły z poznanym w bakijskim hostelu Willem. Will od dwóch miesięcy był na wielkiej wyprawie po centralnej Azji, a Azerbejdżan i Gruzja miały być jej ostatnim etapem. Pochodził ze wschodniej Anglii, przez co miał bardzo zabawny akcent9 jak również duży dystans do siebie, dzięki czemu podróżowanie z nim było naprawdę fajne.

Zmotywowani chęcią spróbowania czegoś nowego, zrezygnowaliśmy z naszego tradycyjnego środka komunikacji, jakim był autostop, i postanowiliśmy do Quby dojechać marszrutką10. Podjechaliśmy więc na międzynarodowy dworzec autobusowy (International Bus Station) i kupiliśmy bilet na marszrutkę w kasie (rzecz niespotykana11!) za 4 AZN (9,20 zł). Podróżowanie marszrutką okazało się naprawdę ciekawą alternatywą dla autostopu. Też duży kontakt z miejscowymi ludźmi (busik był wypełniony po brzegi). Mniej intensywny ten kontakt oczywiście, ale przekrój społeczny zupełnie inny (przekrój ludzi biorących na stopa jest mocno niereprezentatywny). No i łatwiej się też chwilę zdrzemnąć.

Po drodze do Quby mogliśmy obserwować, jak za oknem zmienia się krajobraz. Początkowe pustynne stepy i wielkie pola naftowe powoli ustępowały pagórkom, a potem górom. Z kolei z drugiej strony można było zobaczyć największe na świecie jezioro w całej swej okazałości i zrozumieć, czemu nazwane zostało morzem.

Cała droga zajęła jakieś półtorej godziny. Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym w Qubie (Quba Avtovağzalı [Guba Awtowaghzaly], 41°22'17"N 48°33'10"E), który jest mocno oddalony od centrum miasta. Przy wyjściu z dworca czekała grupka taksówkarzy, którzy, jak to zwykle bywa, widząc turystów od razu zaczęli nas namawiać na przejazd. Jeden z nich oferował nawet przejazd do Xınalıqu. Początkowo za 50 AZN, z czasem zbił cenę do 35. My jednak uznaliśmy, że dworzec autobusowy to najgorsze miejsce na łapanie taksówki. Postanowiliśmy więc przejść na piechotę do centrum Quby (~2 km) i tam poszukać czegoś tańszego. Na miejscu okazało się, że ceny zaczynają się od 60, a poniżej 50 nikt zejść nie chce. W końcu, w okolicy głównego bazaru, udało nam się złapać taksówkę za 40 AZN (92 zł). Tyle z naszej optymalizacji cenowej…

Podczas negocjacji z taksówkarzami każdy w pewnym momencie dorzucał do swojej oferty "będziemy się zatrzymywać na zdjęcia, jak będziecie chcieli”. Ja traktowałem to jako taką opcję, którą w sumie warto mieć, ale raczej nie zakładałem, że będziemy z niej specjalnie korzystać. Interesował nas przede wszystkim dojazd do Xınalıqu, a to co po drodze już nie było aż tak ważne. Całe szczęście, że mieliśmy tę opcję, bo nie mogłem się bardziej mylić. Droga z Quby do Xınalıqu to poezja! Zaczyna się niewinnie, chociaż ładnie. Takie urokliwe górskie wioski, ładne lasy. W pewnym momencie wjeżdża się jednak w góry i wtedy widoki zaczynają zapierać dech w piersiach. Piękne wąwozy, niezwykłe skały i niesamowite przestrzenie. Na koniec wielka polodowcowa dolina i wisienka na torcie: samotna górska wioska Xınalıq.

Flara
Pierwszy postój
Kanion z okna
Natalia w kanionie
Bieg
Krowy
Świat
Orzeł
Tabliczka

Xınalıq – wioska z innego świata (22-23.09.2019)

Etap 5: Xınalıq – wioska z innego świata

Xınalıq [Chynalik] jest jednym z najbardziej odciętych od świata miejsc, w których byłem. Droga asfaltowa, którą tutaj przyjechaliśmy, powstała dopiero w późnych latach 90. ubiegłego stulecia. Wcześniej jedynym sposobem dostania się tutaj był dobry samochód terenowy, wędrówka piesza lub konna. A że jest to wysoko w górach (2350 m n.p.m.) i w dużej odległości od innych osad ludzkich, można sobie wyobrazić, jak rzadko mieszkańcy mogli widzieć tutaj osoby z zewnątrz. Dobitnym wyrazem tego odcięcia jest to, że ojczystym językiem mieszkańców Xınalıqu jest język chinalugijski12, którym nie mówi się w żadnym innym miejscu. Jest on też zupełnie niespokrewniony z azerskim, rosyjskim czy gruzińskim (z tym ostatnim być może jest nawet lekko spokrewniony, ale jeśli tak, to na podobnej zasadzie jak polski i portugalski). Sami mieliśmy okazję się o tym przekonać, gdy siedząc na herbatce u naszego Gospodarza, wysłuchaliśmy nazw znajdujących się w ozdobnej szklanej misie owoców (jabłka, gruszki i winogrona) w każdym z czterech języków i w każdym każda nazwa brzmiała zupełnie inaczej. Ale po kolei.

Taksówka zatrzymała się na głównym placyku w Xınalıqu, znajdującym się jednak znacznie niżej niż większość budynków. “Głównym” więc dlatego, że obok był mały sklep – zdaje się, że jedyny w całej wiosce – a oprócz tego innego placyku dla samochodów po prostu nie było. Okazało się, że nasz kierowca sam stąd pochodzi, więc nie będzie już dzisiaj wracał do Quby [Guby] (było koło 16:00) tylko zatrzyma się na noc i jutro zawiezie nas w drugą stronę (za kolejne 40 AZN). Nam ten układ jak najbardziej pasował, więc umówiliśmy się na 13:00 następnego dnia. Wyruszyliśmy w górę, w stronę głównej części wioski, żeby poszukać jakiegoś miejscowego, który nas przenocuje (na którymś z blogów podróżniczych wyczytaliśmy, że tak można – jakby nam się nie udało, poszlibyśmy do hostelu, w którym już wcześniej zarezerwował sobie nocleg Will).

Trochę się przeszliśmy i porobiliśmy zdjęcia po drodze, a wtem zaczepił nas poczciwie wyglądający pan w ciężkiej kurtce i wełnianej czapce i zapytał po rosyjsku, czy nie szukamy może noclegu. Powiedzieliśmy, że jak najbardziej i zaczęliśmy się dopytywać o cenę i szczegóły. Dogadywanie się z panem nie było łatwe, bo jedynym naszym wspólnym językiem był rosyjski, który ja i Natalia tylko podłapywaliśmy podczas tej wyprawy, a najbardziej zaawansowany z nas Dawid zaczął się na własną rękę uczyć kilka tygodni przed wyjazdem. Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że trzeba było z panem ustalić liczbę posiłków, które chcemy, a my zauważyliśmy, że w sumie nie mamy zbyt dużo manatów (na bankomat nie mieliśmy tu co liczyć), więc zaoferowaliśmy zaskórne dolary. Po długich negocjacjach stanęło na jednej nocy w trzyosobowym pokoju i dwóch posiłkach za 50 dolarów za całą naszą trójkę.

Co ciekawe, całej naszej rozmowie przysłuchiwał się młody chłopak (14 lat na oko), który czasem nawet w niej pomagał, bo znał kilka słów po angielsku. Początkowo myśleliśmy, że to syn naszego Gospodarza. Okazało się, że jednak nie. Chłopak poszedł sobie w trakcie rozmowy, bo wezwał go ktoś inny. Potem spotkaliśmy go raz jeszcze przy okazji spaceru po wiosce i z zaciekawieniem zapytał nas, na jakiej cenie skończyły się nasze negocjacje. Powiedzieliśmy mu i widać było, że coś sobie w głowie kalkuluje. Kilka lat temu o Xınalıqu nikt prawie jeszcze nie słyszał. Teraz regularnie pojawiają się tutaj turyści (my byliśmy akurat poza sezonem, więc było dosyć pusto) i można o nim coraz częściej przeczytać na różnych blogach turystycznych (do czego sam się w sumie przyczyniam). Możliwe jest, że za jakieś dwadzieścia lat Xınalıq na tyle się spopularyzuje, że powstanie tu hotel i poważniejsza infrastruktura turystyczna. Na pewno straci na tym charakter tego miejsca, ale taka jest niestety kolej rzeczy. W każdym razie obstawiam, że za rozwijającym się tutaj turystycznym biznesem będzie stał właśnie ten młody chłopak.

Po uzgodnieniu wszystkiego z naszym Gospodarzem, zostawiliśmy rzeczy i korzystając z końcówki dziennego słońca13, ruszyliśmy na dalszą część zwiedzania wioski. Chodząc po Xınalıqu, poczuliśmy się jakbyśmy trafili do jakiejś bajki. Wysoko położona mieścinka, która żyje prawie tak samo, jak żyła 1000 lat temu. Kamienne domy, kamienne murki, stogi siana obok, zwierzęta wałęsające się po małych klepanych ścieżkach. Pojedynczy ludzie pozajmowani swoimi sprawami – rozwieszaniem prania, doglądaniem zwierząt, dzieci bawiące się na ulicy. W miasteczku było bardzo zimno – wysokość jednak robi swoje. Większość mieszkańców, w tym i nasz Gospodarz, cały dzień chodziło w kurtce i czapce, również wewnątrz domu.

Przeszliśmy się do ujęcia wody na zboczu opodal (tak z 20 min. drogi) i na szczyt wzgórza, na którym jest wioska. Trochę jeszcze pobłądziliśmy, aż w końcu trafiliśmy z powrotem do naszego domku na obiadokolację. Dostaliśmy rosół oraz ziemniaki gotowane z mięsem i papryką. Było bardzo dobre, ale byliśmy też bardzo głodni, co nie sprzyja kulinarnemu obiektywizmowi.

Przed posiłkiem okazało się, że nie jesteśmy jedynymi gośćmi, którzy zatrzymali się u naszego Gospodarza. W innym pokoju nocowała inna trójka turystów – o dziwo również z Polski14. Byli dużo bardziej górscy niż my, planowali zdobyć jeden z czterotysięczników Azerbejdżanu znajdujący się w pobliżu. Co ciekawe, aby na niego wejść potrzebowali zgody na wstęp do parku narodowego, w którym strażnikiem okazał się nasz Gospodarz. Co chwilę przekomarzali się więc z naszym Gospodarzem: on im mówił, że załatwienie niezbędnych papierów w Azerbejdżanie jest generalnie niemożliwe, a oni dopytywali się co właściwie w tym parku narodowym się chroni, jak on już jest na takiej wysokości, że tam nic nie rośnie. Prywatnie również zajmowali się górami – jeden z nich próbował zrewitalizować nasze polskie góry za pomocą ekologicznego wypasu owiec. Mówił tylko, że ciężko mu znaleźć ludzi do pracy i zaczął się ostatnio poważnie zastanawiać, czy nie ściągać stąd azerskich pasterzy do tego zajęcia.

“Dom-muzeum” – jakbyśmy się zgubili w wiosce (co nie było trudne), to tak mieliśmy pytać o drogę. Podczas obiadokolacji dowiedzieliśmy się dlaczego. Cała jadalnia naszego Gospodarza była wypełniona różnymi bibelotami i pamiątkami: małe szabelki i ozdobne noże, strzelby oraz stare pistolety, ceramiczne bądź gliniane dzbanki, stare listy i dokumenty, wiele różnorakich monet, łusek po nabojach, znaczków i drobnostek, stare obrazki i zdjęcia, w tym zdjęcie Stalina. “Stalin, Hitler dwa braty” powiedział nam Gospodarz ze śmiechem, kiedy zapytaliśmy go o to zdjęcie i opowiedział nam, jak jego dziadek był swego czasu w Armii Czerwonej i zawędrował z nią aż do Polski. Eksponatem, który najbardziej mnie zainteresował, był dziwny, gładki, brązowo-czarny kamień, ze srebrnymi przebłyskami, wielkości około dwóch piłek tenisowych. Gospodarz podał mi go do ręki i udało mu się wytłumaczyć, że spadł tutaj z nieba i rozwalił przy tym jedną chałupę. Wziąłem go i przyjrzałem mu się z bliska. Gospodarz powiedział również, że jak się go położy w zimie na ziemi, to po pewnym czasie śnieg naokoło niego się roztapia. Po usłyszeniu tego szybko odłożyłem meteoryt na miejsce. Państwa alpinistów wyraźnie rozbawiła cała wymiana zdań i dali dać do zrozumienia, że nie traktują poważnie wszystkiego, co nasz Gospodarz nam opowiada. Jak dla mnie, to nigdy jednak nie wiadomo...

Noc w Xınalıqu była ekstremalnie zimna, ale dostaliśmy też od naszych gospodarzy bardzo grube kołdry, więc upłynęła przyjemnie. Rano następnego dnia zjedliśmy pyszne śniadanie z jajkami od miejscowych kur i po spotkaniu z Willem (który zatrzymał się w hostelu po drugiej stronie wsi) poszliśmy na krótki spacer w góry. Próbowaliśmy dojść do jakiejś jaskini i wodospadu, które podobno są w okolicy, ale skończyło się na tym, że szliśmy pod górę, aż w końcu skończył nam się czas. Wróciliśmy minimalnie inną drogą. Wpadliśmy jeszcze do naszego domu, żeby zabrać plecaki, a niespodziewanie w jadalni spotkaliśmy naszego kierowcę taksówki razem z synem Gospodarza na herbatce15. Okazało się, że nasz Gospodarz i kierowca to dobrzy znajomi i to nasz kierowca wysłał wiadomość Gospodarzowi, że przyjechaliśmy do wioski i pewnie będziemy szukać noclegu. Mimo że w podobnej sytuacji zazwyczaj czułbym się naciągnięty jako turysta, to tutaj wszyscy byli dla nas tak mili, że bardziej poczułem, jakby o nas po prostu zadbano.

Wypiliśmy jeszcze herbatę, pogadaliśmy chwilę, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i wyruszyliśmy w drogę. Podjechaliśmy taksówką pod hostel Willa, żeby go zgarnąć i ruszyliśmy z powrotem do Quby. Ponownie mieliśmy okazję zobaczyć wszystkie cuda tej wspaniałej trasy, nadal było pięknie, ale tym razem trochę też smutno.

Perliczki
Zwierzęta
Ulice i ściany
Nasze lokum
Nasza łazienka
Chynalik
Stara Łada
Poziomy
Antena
Jadalnia
Hike

Dzika plaża na polu naftowym (23-24.09.2019)

Etap 6: Dzika plaża na polu naftowym

Kierowca wysadził nas koło głównego bazaru w Qubie [Gubie]. Korzystając z okazji przeszliśmy się po bazarze, skosztowaliśmy trochę lokalnych specjałów (np. Qutabu [Gutabu]) i kupiliśmy prowiant (świeży chleb, lokalny ser i granaty) na najbliższy wieczór i ranek, bo zamierzaliśmy spędzić je na dziko. Zresztą bazar był ciekawy sam w sobie, więc jak ktoś będzie miał okazję zobaczyć, to polecam. Oczywiście, jak to w krajach bliskiego orientu, warto się targować ze sprzedawcami (z naszej trójki tylko Natalii wychodziło to jako tako).

Po odwiedzeniu bazaru pożegnaliśmy się z Willem, który postanowił zostać jeszcze w Qubie (potem żałował bardzo, że nie pojechał dalej z nami), i ruszyliśmy w stronę dworca autobusowego (Quba Avtovağzalı [Guba Awtowakhzaly], 41°22'17"N, 48°33'10"E). Zapłaciliśmy za miejsce w marszrutce do Baku (4 AZN od łebka), ale wysiedliśmy w połowie drogi na sporym punkcie postojowym3 (40°58'15"N, 49°14'41"E). Sprawdziliśmy wcześniej, że z tego miejsca będziemy mieć niecałe 3 kilometry w linii prostej do Morza Kaspijskiego. Chcieliśmy przejść ten dystans, jeśli się da, i rozbić się na dziko na plaży (było w tym trochę ryzyka, ale najwyżej zawrócilibyśmy i złapali stopa do Baku).

Przeszliśmy ukradkiem na tył przydrożnych budynków i ruszyliśmy po gęstych, ale dość niskich trawach przed siebie. Niedługo potem jacyś ludzie z okolic autostrady zaczęli na nas krzyczeć i machać ręką. Trochę udawaliśmy, że ich nie słyszymy, trochę zaczęliśmy iść też na skos, żeby zejść z ich pola widzenia. Okazało się, że najprawdopodobniej chcieli nam powiedzieć, że tak 100 metrów od nas jest wygodna droga w stronę, w którą idziemy, i nie musimy się przedzierać przez chaszcze. Szliśmy więc po drodze, a wokół nas rozciągało się zupełne pustkowie. Gdzieniegdzie walały się śmieci, natknęliśmy się też na martwego psa. Dziwny charakter tego miejsca dopełniała pojedyncza, samotnie wałęsająca się krowa.

W pewnym momencie wokół nas zaczęły pojawiać słupy, kable, pojedyncze małe budynki i nietypowe maszyny. Po jakimś czasie zgadliśmy, że to infrastruktura pola naftowego. Mogło to oznaczać, że do plaży przejścia nie ma. Z drugiej strony niecodziennie ma się okazję zobaczyć z bliska pole naftowe. W związku z tym postanowiliśmy iść dalej, aż natkniemy się na coś (lub kogoś) uniemożliwiające dalszą drogę. Wyglądało jednak na to, że na całym polu nie było żywego ducha. Bez spotkania jakichkolwiek śladów niedawnej aktywności ludzkiej, przeszliśmy przez całe pole, potem przez dziwną wielką betonową bramę, przeskoczyliśmy przez grubą ordzewiałą rurę, biegnącą w nieskończoność równolegle do plaży, przeszliśmy przez pas wrzosowisk oraz krótki pas niskich wydm i dotarliśmy do szerokiej, czarnej, ziemistej plaży, za którą rozciągało się największe na świecie jezioro.

Plaża była bardzo mało nachylona, więc nie wiedząc, czego można się spodziewać po przypływach i odpływach, namiot rozbiliśmy bardzo daleko od wody, jeszcze w pasie wydm. Rano okazało się, że raczej przesadziliśmy z ostrożnością, ale na miękkim piasku przyjemnie się spało. Po rozbiciu namiotu wykąpałem się (woda była rześka i lekko słona – podobnie jak w Bałtyku), a potem zaszło już słońce, więc zjedliśmy kolację i wypiliśmy wino. Wcześnie poszliśmy spać, bo następnego dnia chcieliśmy też wcześnie wstać, żeby zobaczyć jak wschodzi słońce znad Morza Kaspijskiego.

W nocy kilka razy słyszeliśmy dźwięk silnika i widzieliśmy odległe światło reflektorów na ścianach namiotu. Żeby pozostać niezauważeni, zawsze w tych chwilach wyłączaliśmy wszelkie źródła światła w namiocie, w tym telefony. Wyobrażaliśmy sobie, że może być tak, że pole naftowe jest nieaktywne, ale jednak ktoś je patroluje i może być niezadowolony, że na nim nocujemy. Każdy z przejeżdżających i zatrzymujących się w oddali samochodów zawsze jednak ruszał dalej i odjeżdżał daleko. Rano okazało się, że najwyraźniej plaża służy wielu samochodom jako zwykła droga dojazdowa. Jej fragment jest nawet zaznaczony jako droga na Google Maps.

Wstaliśmy koło 6:00 do dźwięków piosenki “Wstawaj, szkoda dnia” i poszliśmy nad “morze” zobaczyć, jak świta jutrzenka. Pogoda dopisała i było zjawiskowo. Gdy już słońce weszło na taką wysokość, że przestało to być interesujące, zjedliśmy szybkie śniadanie, zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Nasz ostatni dzień w Azerbejdżanie rozpoczął się znakomicie.

Pieróg
Titanic
Pole nafotwe
Kiwon
Rura
Brama
Zbieranie muszelek
Kąpiel
Zachód słońca
Pobudka
Plaża
Wschód słońca

Wulkany w Qobustanie (24.09.2019)

Etap 7: Wulkany w Qobustanie

Wróciliśmy na ten sam punkt postojowy, na którym wysiedliśmy z marszrutki, z nadzieją, że uda nam się złapać stamtąd autostop do Baku. Trochę postaliśmy, ale w końcu jeden samochód się zatrzymał. Kierowcą był pan w średnim wieku, bardzo miły, któremu wyraźnie powiodło się w życiu. Z tego, co zrozumieliśmy, był dyrektorem w sporej firmie produkującej meble. Opowiadał nam dużo o życiu w Azerbejdżanie i pokazał nam na smartfonie filmik, jak śpiewa jego kilkuletnia wnuczka. Zdziwiło nas, że śpiewała po rosyjsku. Okazało się, że jej tata – czyli zięć naszego kierowcy – jest Rosjaninem. Pan kierowca był na tyle miły, że nadłożył drogi, żeby wysadzić nas na pętli, z której jeżdżą autobusy do Qobustanu [Gobustanu] – naszego kolejnego celu podróży.

Qobustan to zarówno miejscowość, jak i region. Region słynie z dwóch rzeczy: petroglifów i wulkanów błotnych. Choć prawie wszystko w Azerbejdżanie związane jest z gazem i ropą, to petroglify, wbrew temu, na co mogłaby wskazywać nazwa, z ropą nie mają nic wspólnego. Petroglify to pierwotne rysunki wyryte w skale, które znaleźć można w wielu zakątkach świata. Potrafią mieć nawet po 27 tys. lat. Te, które znaleźć można w Qobustanie, dochodzą do 12 tys. (nadal całkiem sporo to lat). Początkowo chcieliśmy je zobaczyć, jednak okazało się, że czasu mamy tyle, że musimy wybierać: albo petroglify albo wulkany błotne. Stwierdziliśmy, że gdyby nie to, że są one tak stare, to w tych petroglifach nie byłoby nic specjalnie ciekawego. Zdaje się, że to stwierdzenie nie jest do końca prawdą, ale przynajmniej pozwoliło nam podjąć decyzję i skupić się na wulkanach.

Tak jak wspominałem wcześniej, Azerbejdżan jest położony na olbrzymich złożach gazu. Głęboko, głęboko pod ziemią nadal rozkładają się pradawne materie organiczne, czemu towarzyszy pojawianie się gazów ziemnych. Gaz prze, aby wydostać się spod ziemi, a po drodze napotyka wody gruntowe, piaski, żwiry i inne iły. Kiedy dociera już na powierzchnię, robi to w postaci gęstego, bogatego w przeróżne minerały, błota. W ten sposób tworzą się stożki wulkanów błotnych. Czasami (choć rzadko), gdy ciśnienie gazu jest odpowiednio duże, może nawet dojść do erupcji takiego wulkanu. Takie wulkany nie mają jednak nic wspólnego z “tradycyjnym” wulkanizmem, z całą jego magmą i lawą. Wulkany błotne rozsiane są po świecie, ale aż połowa z nich znajduje się w Azerbejdżanie, a ponad połowa tych w Azerbejdżanie jest w Qobustanie. Nic więc dziwnego, że to taka atrakcja.

Koło miejscowości Qobustan znajduje się park narodowy, za wjazd do którego trzeba zapłacić, ale to z powodu petroglifów. Wulkany można zobaczyć w wielu miejscach zupełnie za darmo – my byliśmy w miejscu, gdzie było ich całkiem sporo obok siebie (39°59'47"N, 49°24'01"E) i mogę je śmiało polecić. Jest to kawał drogi od miasta i do tego przez pustynię, więc dojście tam pieszo nie wchodziło w grę. Jako że nie dysponowaliśmy samochodem, a łapanie stopa w takim stricte turystycznym miejscu wydało nam się dziwne, zdecydowaliśmy się na wynajęcie taksówki. Taksówkę można bez trudu znaleźć na głównej drodze, na której jest też przystanek autobusowy. Za przejazd do wulkanów i z powrotem zapłaciliśmy około 30 AZN (~70 zł) za całą taksówkę.

Najpierw podjechaliśmy do całkiem sporego krateru (taka elipsa 3 metry na metr), wypełnionego szarą mazią. Co jakiś czas, prawie rytmicznie, na powierzchni mazi pojawiał się wielki błotny bąbel, który po chwili spektakularnie pękał. Czasem pojawiały się dwa bąble jednocześnie, a czasem nawet trzy.

W momencie, w którym przyszliśmy, dwie Koreanki napełniały sobie tym błotem plastikowe butelki po wodzie16. Poczekaliśmy grzecznie aż skończą i przystąpiliśmy do sesji zdjęciowej. Najpierw uwieczniliśmy sam krater i to jak tworzą się i pękają bąble, a potem zaczęliśmy eksperymentować z zanurzaniem rąk w bulgoczącej mazi. Podobno można się w tych kraterach nawet wykąpać, jak w takim błotnym naturalnym jacuzzi, ale kierowca naszej taksówki zagroził, że jeśli tak zrobimy, to będziemy musieli znaleźć inną drogę powrotną. Skończyło się więc tylko na zanurzeniu dłoni i kreskach na innych częściach ciała.

Strategicznym błędem było niezabranie ze sobą butelki wody, którą moglibyśmy umyć ręce po całej zabawie. Na szczęście w okolicy był jeszcze większy krater wypełniony wodą. Dosyć brudną, ale jednak wodą, a nie błotem. Tak więc z pewną dozą cierpliwości można było się w niej umyć. Co ciekawe, na jej powierzchni w niektórych miejscach też pojawiały się małe bąbelki. Wyglądało trochę tak, jakby ktoś porozrzucał na dnie krateru tabletki plusza.

Po umyciu się obejrzeliśmy jeszcze trochę okolicę. Była tam masa mniejszych wulkanów, koło których kręciło się sporo turystów różnych narodowości (choć przeważali Rosjanie). My również pokręciliśmy się tam trochę, po czym daliśmy znak naszemu kierowcy, że chcemy już wracać. Musieliśmy w końcu zdążyć dzisiaj na pociąg.

Pustynia
Wulkany
Bąbel
Łapanie kadru
Płomień
Błoto na cerę

Ze szkoły na pociąg (24.09.2019)

Etap 8: Ze szkoły na pociąg

Tak jak pisałem w poprzednim rozdziale, Qobustan [Gobustan] to jednocześnie region i miejscowość w tym regionie. O ile region jest bardzo znany z powodu petroglifów i wulkanów błotnych, o tyle przez samą miejscowość turyści zdają się przejeżdżać bez zatrzymywania. Będąc w niej trochę ponad godzinę, przekonaliśmy się, że dla miejscowych sami stanowimy atrakcję nie mniejszą niż błotne wulkany dla nas.

Kierowca taksówki wysadził nas na głównej drodze w Qobustanie, w tym samym miejscu, w którym jakieś dwie godziny wcześniej wysiedliśmy z autobusu z Baku (40°05'08"N, 49°24'54"E). Mieliśmy dwa priorytety: w miarę szybko dojechać do Baku, żeby zdążyć na nocny pociąg do Tbilisi i szybko coś zjeść, bo od małego śniadanka nad Morzem Kaspijskim nie mieliśmy żadnej przekąski. Na szczęście tuż obok nas znajdował się zachęcająco wyglądający przybytek z lokalnym kebabem. I tu się pojawił trzeci poboczny priorytet: okazało się, że w przybytku nie ma łazienki, a ja i Natalia mamy ręce pokryte wulkanicznym błotem (zdążyliśmy je jeszcze raz ubłocić po wypłukaniu w wodzie z krateru), więc koniecznie musimy znaleźć miejsce do ich umycia.

Gdy zapytaliśmy o łazienkę, pan kebabiarz powiedział coś o tyle budynku, ale tam znajdowała się tylko toaleta w arabskim stylu, czyli drewniana kabina z dziurą w ziemi. Wody nie było. W tym momencie zaczęli zwracać na nas uwagę przechodzący obok azerscy uczniowie (co można było łatwo rozpoznać po mundurkach). Jeden z nich, widząc mój kapelusz, rzucił w moją stronę pytające “Americano?”. Korzystając z zainteresowania, postanowiliśmy ich na migi spytać, gdzie można umyć ręce. Zamachali, żebyśmy poszli z nimi. Jeden z nich podbiegł do mile wyglądającej pani w hidżabie i coś jej powiedział. Podeszła do nas i łamanym angielskim zaprosiła nas, żebyśmy weszli z nią na teren szkoły i skorzystali z kranu ogrodowego. Kran ogrodowy zdawał się nie działać, więc poprowadziła nas do budynku i wskazała łazienkę dla uczniów.

O ile przed szkołą wzbudzaliśmy zainteresowanie, o tyle w szkole wzbudziliśmy istną sensację. Wszyscy uczniowie odwracali się do nas i machali albo pokazywali sobie palcami. Podchodzili do nas również nauczyciele: a to pan od geografii zapytał skąd jesteśmy, a to ktoś tam ktoś tam uczył czegoś tam. Po wejściu do łazienki spowodowaliśmy pewne zamieszanie – chyba dlatego, że oboje weszliśmy do męskiej, a w kulturze islamskiej to poważna sprawa. W końcu Natalię zaprowadzili do łazienki obok, a całe zamieszanie rozgonił pewien starszy, poważnie, ale przyjaźnie wyglądający mężczyzna w zielonej koszuli. Pomógł mu trochę dzwonek na lekcję.

Umyliśmy się, po czym ów mężczyzna – zapewne dyrektor – powiedział, byśmy za nim poszli i przechodząc przez salę gimnastyczną, zaprowadził nas do małego pokoju – ewidentnie jego biura. Tam zaczął nas się pytać skąd jesteśmy i co tu robimy oraz opowiadać o swojej szkole. Jednocześnie zaproponował nam herbatę. W tym momencie przypomnieliśmy sobie, że Dawid nadal na nas czeka z kebabem i z pełną świadomością jakie faux pas popełniamy i jaką okazję przepuszczamy, z wielkim trudem grzecznie odmówiliśmy (musieliśmy chyba z pięć razy odmawiać). W końcu, również z trudem, udało nam się pożegnać z panem dyrektorem, wyjść ze szkoły i wrócić do Dawida.

W kebabowni również zwracaliśmy na siebie uwagę. Nie obyło się bez zdjęcia z barmanem i jego znajomymi. Co ciekawe, widać było, że lokalizacja tego baru nie jest przypadkowa. Co chwilę pojawiali się w nim uczniowie i spotkaliśmy tam nawet jednego z nauczycieli, który przed chwilą był jeszcze częścią otaczającej nas gromadki w szkole.

Najedzeni poszliśmy złapać jakiś transport do Baku. Jako że szybko podjechał autobus, to nawet nie musieliśmy się specjalnie zastanawiać, czy szybciej będzie stopem, czy busem. Pierwsze, co zrobiliśmy w Baku, to pojechaliśmy na bardzo nowoczesny, główny dworzec kolejowy. Bilety na pociąg mieliśmy kupione przez internet (około 25 AZN za głowę (~58 zł) za bilety w najniższej klasie), ale musieliśmy je odebrać w kasie. Przy okazji zostawiliśmy nasze plecaki w skrytce na bagaż, żeby bez skrępowania móc pozwiedzać jeszcze Baku, kupić pamiątki, wysłać pocztówki itp. Przechowanie bagażu nie było bardzo drogie, po kilku próbach z wpychaniem plecaków do skrytek zmieściliśmy się w dwóch i zapłaciliśmy w sumie 8 manatów (18,4 zł). Problemem było jednak to, że automat przyjmował tylko i wyłącznie banknoty jednomanatowe, więc wygrzebaliśmy wszystkie, które mieliśmy, ale i tak nie obyło się bez rozmieniania w jednym z dworcowych sklepów.

Poprzechadzaliśmy się jeszcze trochę po Baku, kupiliśmy pamiątki, pocztówki (niestety nie doszły), jedzenie i piwo na drogę, po czym wróciliśmy z powrotem na dworzec. Tak to wycyrklowaliśmy, żeby być akurat na godzinę odjazdu. Nie przewidzieliśmy jednak, że skrytki na bagaż miały maksymalny czas przechowywania, który przekroczyliśmy o kilka minut i musimy zapłacić kolejne 8 AZN. Jako że wydaliśmy ostatnie manaty na pamiątki, musieliśmy pędem wypłacić jakieś pieniądze. Na szczęście na dworcu był bankomat (choć na innym piętrze), jednak najmniejszy dostępny nominał w bankomacie to 10 AZN, a przecież automat przyjmuje tylko jednomanatówki. Sklep, w którym rozmieniliśmy ostatnio, był już zamknięty, więc teraz zaczął się nerwowy bieg po wszystkich punktach sprzedaży w poszukiwaniu ratunku drobnymi banknotami. W końcu sprzedawczyni w ostatnim otwartym kiosku się nad nami zlitowała i zamieniła nam 10 AZN na 9 razy po 1 AZN – tyle miała, ale tyle starczyło. Po oswobodzeniu bagażu zaczęliśmy rozpaczliwy bieg do pociągu, a potem poszukiwanie swojego wagonu, bo pociąg był naprawdę bardzo długi. W końcu udało nam się wskoczyć ze wszystkim do środka i trochę odsapnąć na korytarzu. Pociąg jednak nie należał do najpunktualniejszych (i w sumie całe szczęście) i jeszcze dobre piętnaście minut stał na stacji.

Powodów, dla których wybraliśmy przejazd pociągiem z Baku do Tbilisi, było kilka. Po pierwsze, alternatywą było łapanie stopa, a że już przeżyliśmy bardzo fajną przygodę z Amirem na tej trasie, uznaliśmy, że drugi raz nie będzie to już takie fajne. Po drugie, na cały nasz gruzińsko-azerbejdżański wyjazd mieliśmy tylko dwa tygodnie i trochę nam się spieszyło, żeby zostawić jakiś czas na Gruzję, a pociąg był najszybszym dostępnym nam środkiem komunikacji. Dodatkowo, jadąc pociągiem nocnym, tak naprawdę w ogóle nie traci się czasu na dojazd, bo ten czas i tak by się poświęciło na sen. Na koniec, żadne z nas nigdy nie jechało pociągiem nocnym, tym bardziej w tak egzotycznym miejscu, i sama taka przejażdżka mogła być ciekawą przygodą.

Wagon zaczynał się małą łazienką, potem był krótki korytarz i pokój Pani Konduktorki (dość korpulentnej i surowo wyglądającej Azerki, która jednak okazała się bardzo miła), a reszta wagonu podzielona była na niewielkie, niezamykające się przedziały. W każdym znajdowały się cztery łóżko-kanapy pokryte zieloną sztuczną skórą – po każdej stronie jedno na dole i jedno na górze. To dolne służyło jako ławka na początku podróży. W internecie zarezerwowałem dla nas trzy łóżka w jednym przedziale, ale gdy weszliśmy do naszego, okazało się, że siedzą już tam dwie panie Azerki w średnim wieku, jadące na weekendowy wypad do Tbilisi. Nie znały angielskiego, a rosyjski też bardzo słabo, więc nie bardzo mogliśmy porozmawiać, ale wydawały się dobroduszne (zastanawialiśmy się przez chwilę, czy jedna z nich nie mogłaby być nawet taką uczynną azerską wiedźmą). Kiedy więc jedna zapytała, czy nie moglibyśmy się zamienić na łóżka, bo ona ma miejsce na korytarzu i stare kości, to się zgodziłem (mimo że łóżka na korytarzu były trochę przykrótkie).

Otworzyliśmy nasze piwo i zaznajomiliśmy się z trochę młodszym od nas Saszą, który jechał w przedziale obok. Sasza przedstawił nam się jako Sasza z Rostowa i powiedział, że jest podróżnikiem-vlogerem. Od razu zresztą wyciągnął swoje gopro i nagrał fragment swojego vloga z nami w roli głównej17. Jego celem był milion subskrybentów na YouTubie, ale zdawało się, że do tego celu jeszcze mu sporo brakuje.

W pewnym momencie Pani Konduktorka zaczęła rozdawać wszystkim pościel. Każdy sam musiał nią sobie zaścielić łóżko-kanapę. Ukołysany rytmicznym stukotem pociągu, zasnąłem momentalnie.

Największą niedogodnością było to, że koło 5 rano Pani Konduktorka obudziła wszystkich, żeby każdy przygotował się do kontroli granicznej. Dwukrotnie celnicy przeszli przez cały wagon, zabrali wszystkim paszporty, po czym przeszli ponownie, każdemu oddając. Całość zajęła chyba ponad godzinę. Mimo wszystko już o 7 rano byliśmy w Tbilisi. W miarę, bo w miarę, ale wyspani. I w ten oto sposób zakończyła się nasza wyprawa do Azerbejdżanu.

Szkoła
Kababy i kapelusz
Tryktrat
Przed snem w pociągu

Podsumowanie

Jak na pięć dni pobytu w Azerbejdżanie zobaczyliśmy i przeżyliśmy bardzo dużo, ale było to pięć dni wykorzystane naprawdę do granic możliwości. Ostatniego dnia wstaliśmy o 6:00 na wschód słońca i bez przerwy jechaliśmy lub zwiedzaliśmy, aż do załadowania się do pociągu o 21:00. Więcej dni takich jak ten byłoby już zbyt dużym wysiłkiem. Nawet bez nich, zmęczenie, które zakumulowaliśmy w sobie podczas tych pięciu dni, mocno wpłynęło na kształt naszej podróży po Gruzji w następnym tygodniu.

Trzeba również przyznać, że nasz wyjazd to był taki maksymalny skrót po Azerbejdżanie. Jest w tym kraju jeszcze mnóstwo rzeczy, których zobaczyć nam się nie udało, a na pewno warto. W samym Baku byliśmy w sumie półtora dnia, a zdecydowanie można byłoby tam spędzić ze trzy lub pięć i się nie znudzić. Ze swojej strony najbardziej żałuję, że nie udało nam się odwiedzić miasta Şəki [Szeki] w północno zachodniej części kraju, które ma bardzo unikalny charakter, łączący wpływy średniowiecznej Europy, imperium perskiego i koczowniczych ludów Azji centralnej. Cóż, zawsze muszą zostać jakieś rzeczy do odkrycia, żeby była motywacja do powrotu.

Jeśli masz jakieś pytania, komentarze lub uwagi do tej relacji albo po prostu chcesz dać znać, że Ci się podobało, to zapraszam:

Dodatki i przypisy

Dodatek: Rozmówki azerskie.

Przypisy:

[1] W roku 2018 zajął 152 miejsce na 180 państw w rankingu Corruption Perceptions Index, gdzie dalsze miejsce oznacza większą korupcję. Dla porównania Polska w tym samym rankingu uplasowała się na miejscu 36.

[2] Górski Karabach to obszar, który praktycznie od samego rozpadu ZSRR (a nawet trochę wcześniej) jest główną osią konfliktu między Azerbejdżanem a Armenią. Praktycznie nie jest on kontrolowany przez żadną ze stron i też z żadnej strony dostęp do niego nie jest formalnie możliwy. Z jego powodu oba państwa do dzisiaj pozostają ze sobą w stanie wojny (z zawieszeniem broni) i nawet ostatnio (na dzień pisania tego tekstu) doszło do kolejnych napięć pomiędzy tymi państwami.

[3] Polega na nagłym zsunięciu palca wskazującego prawej ręki z palca wskazującego lewej ręki na środkowy palec lewej ręki. Po powrocie sprawdziłem, że jest to charakterystyczny element kultury irańskiej. W internecie można znaleźć więcej informacji i wskazówki jak to zrobić (na przykład tu).

[4] Punktami postojowymi nazywam miejsca przy drodze, gdzie kierowcy mogą się zatrzymać i odpocząć i gdzie często pojawiają się stacje benzynowe, restauracje, sklepy czy motele. W Polsce te przy autostradach nazywają się MOP, a te nie przy autostradach w sumie nie mają nazwy. Po angielsku wszystkie można nazwać wspólnym “Resto” lub “Lay-by”.

[5] Na stacji benzynowej z jednej strony jest znacznie mniejszy ruch niż na drodze, z drugiej jednak można nawiązać bezpośredni kontakt, łatwiej więc przekonać do siebie kierowcę (oczywiście nie można się narzucać – etykieta autostopowa jest bardzo ważna). Po zmroku, kiedy kierowcy zdecydowanie rzadziej się zatrzymują przy drodze, aby kogoś podwieźć, łapanie na stacji jest generalnie jedyną, choć nadal dość słabą, opcją.

[6] W Baku roi się od hosteli. Ten, który wybraliśmy, nie okazał się specjalnie trafnym wyborem, dlatego nie będę tu o nim wspominać.

[7] Flara (zwana też pochodnią lub świeczką) to wielki pusty w środku słup na polu naftowym, w który puszcza się gaz, którego nie da się wykorzystać inaczej. U wylotu gaz taki się podpala, dzięki czemu nie stanowi on zagrożenia (na podobnej zasadzie jak odkręcony i zapalony palnik gazowy jest bezpieczniejszy niż tylko odkręcony).

[8] O dziwo Xınalıq [Chynalik] ma nawet oficjalną nazwę w języku polskim – Chinalug. Jednak nie wiedziałem o niej, dopóki nie zacząłem pisać tego tekstu – już długo po powrocie z wyprawy. Z racji małego upowszechnienia (i tego, że niespecjalnie brzmi jak oryginalna nazwa) nie będę jej tutaj używał.

[9] Jedną z ciekawszych cech akcentu wschodnioangielskiego (i kilku innych angielskich) jest niewymawianie litery “t”, tylko robienie w jej miejscu charakterystycznej przerwy. Will miał nawet gotowe powiedzonko na zademonstrowanie tej cechy swojego akcentu: “pu’ your wo’er in a bo’el”.

[10] Marszrutki to małe busiki kursujące na międzymiastowych trasach, charakterystyczne dla całego obszaru byłego ZSRR.

[11] Zazwyczaj po prostu daje się pieniądze kierowcy do ręki, tak żeby nikt nie mógł nic skontrolować i żeby kierowca spokojnie mógł brać od nieświadomych turystów większą opłatę.

[12] Jak można się spodziewać, obecnie język chinalugijski jest na wymarciu. Język ten nie ma nawet swojego pisma, więc młodzi mieszkańcy Xınalıqu coraz częściej używają azerskiego.

[13] Azerbejdżan jest mocno na południe od Polski, więc w listopadzie dni kończą się znacznie później, ale za to zmrok zapada szybko i bez ostrzeżenia.

[14] W sumie w Azerbejdżanie spotkaliśmy całkiem sporo turystów z Polski. Oczywiście w Gruzji jest ich jednak znacznie znacznie więcej.

[15] Nasz Gospodarz miał również kilka córek i żonę, ale ich wizyty w naszej jadalni ograniczały się tylko do podania dań i uprzątnięcia stołu. Z kolei nasz Gospodarz podobno nigdy nie zbliża się do kuchni.

[16] Podobno zawarte w takim błotku minerały są bardzo dobre dla skóry. Da się nawet kupić takie już wysuszone błoto w folii, które po przyjeździe do domu i połączeniu z wodą można stosować do maseczek, kąpieli błotnych, czy co kto lubi.

[17] Po powrocie do Polski udało mi się nawet znaleźć ten odcinek jego vloga na YouTubie, ale teraz wygląda na to, że Sasza zrezygnował już ze swojej kariery youtubera i pousuwał stare filmy. Tutaj jest martwy kanał Saszy jakby ktoś był ciekawy.

To już wszystko.